Sytuacja z trybun. Dwie młode kobiety obserwują rywalizację na boisku. Jest przyłożenie. Pada komentarz: „Taki skrzydłowy to robi wrażenie, nie? Wysoki, zwinny, dobrze zbudowany… Ech… Albo ten drugi – biegacz. Weź zobacz, z jaką zawziętością prze do przodu. Co za facet! A rozgrywający… to dopiera ideał – postawa, mięśnie, no i prezencja w ogóle!”. Zerkam na kibicki znacząco, że i owszem, rozumiem, ale chyba lekko przesadzają. Zresztą, panie nie mają zdaje się pełnego obrazu, inaczej zrozumiałyby, że… I wtedy dociera do mnie smutna prawda. Na kim zazwyczaj skupia się uwaga podczas meczu? Kto wpada w oko? Rzeczywiście, najczęściej to punktujący, czyli wide reciver, runningback, quarterback, względnie tight end… Chyba, że będzie to touchdown defensywny, wtedy wachlarz opcji się poszerza.

Generalnie na meczu zauważany i doceniany może być każdy, ale najmniej… ofensywny liniowy. I tu stajemy twarzą w twarz z jawną niesprawiedliwością, wobec której niniejszym zgłaszam protest. Oficjalnie buntuję się wobec oczywistej i bezpodstawnej dyskryminacji tej bliskiej memu sercu formacji!

Wspomniane panie na trybunach, ekscytujące się „wisienką na torcie”, najwyraźniej zapomniały, że ktoś musiał w ogóle rozpocząć tę akcję, a później umożliwić jej przebieg. Ktoś, czyli liniowi – klucz do udanego zagrania. Bez nich rozgrywający miałby czas najwyżej na przeżegnanie się przed ciosem defensywy. Zerknęłam ponownie w stronę rozentuzjazmowanych kibicek… Wzięłam głęboki wdech i postanowiłam w czasie przerwy wyprostować ich nieco wypaczony obraz zawodnika idealnego. Przesiadłam się o dwa krzesełka bliżej, że niby lepszy widok będzie, i rozpoczęłam konwersację.

Wspólny temat znalazł się szybko – na boisku właśnie eksponowały swe wdzięki cheerleaderki. Nic tak nie łączy, jak wspólna niechęć – w tym przypadku najbardziej naturalna – do potencjalnego zagrożenia, czyli atrakcyjnych, wysportowanych, przykuwających męskie spojrzenia kobiet. Nić porozumienia została zadzierzgnięta. Postanowiłam wykorzystać okazję i przesunęłam rozmowę na tory bardziej futbolowe. Wysłuchałam peanów na temat numeru 87 i 1. Później zachwytów nad 5 i 7… Nawet włączyłam jakieś „achy” i „echy”, żeby zjednać sobie sympatię rozmówczyń. I przeszłam do kontrataku.

Najpierw delikatnie zauważyłam, że taki center to ma dopiero ciężko. Od niego zależy, czy akcja w ogóle się zacznie! Zły snap – i po sprawie. Do tego wykazuje się niesamowitą koncentracją i refleksem, bo po podaniu niemal równocześnie musi stanąć do bloku – a przed nim ze 140 kg żywej wagi! Presja potężna, bo podwójna, psychiczna, i rzecz jasna fizyczna. Omiotłam panie spojrzeniem wyrażającym szczere uznanie dla funkcji centra, a u moich rozmówczyń najwyraźniej zapaliła się lampka zainteresowania. Postanowiłam podtrzymać ten stan i przeszłam do opisu guardów – silne chłopy, które w ciągu grubo ponad dwóch godzin z impetem nosorożca zderzają się z innym tego typu zwierzęciem stadionowym. Pierwszym ich celem jest tak zatrzymać rywala (przepisowo rzecz jasna), by mu w pięty poszło, albo lepiej z nóg zwaliło. Drugim: stanowić niezłomną tarczę, która da wystarczająco dużo czasu rozgrywającemu, by wykonał precyzyjne podanie do skrzydłowego albo ochroni biegnącego z piłką. Krótko mówiąc technika, siła, niezłomność – facet skała. Spojrzałam na panie, które wzrokiem zaczęły przeszukiwać ustawiających się na boisku zawodników linii ofensywnej i zrozumiałam, że haczyk został połknięty. Żeby bezapelacyjnie przypieczętować swoje zwycięstwo rozpostarłam przed kibickami (w trakcie rozmowy przysiadło się kilka innych) wizję chyba najwyżej cenionych specjalistów tej formacji: prawego i lewego tackle, którzy oprócz imponującej siły dysponują niesamowitą jak na tak wielkich ludzi motoryką i refleksem. To tacy trochę futbolowi berserkerzy (według podań historycznych wojownicy nordyccy, zawsze na pierwszej linii walki, nieznający strachu, ogarnięci szałem walki, który dodawał im nadludzkiej siły). W obronie rozgrywającego stawiają czoła najbardziej zaciętym atakom defensywy. I tu… usłyszałyśmy gwizdek arbitra rozpoczynający drugą połowę spotkania. Moje rozmówczynie spojrzały okiem znawczyń na gotową do akcji linię ofensywną i z uznaniem pokiwały głowami. Mission impossible: completed – pomyślałam, i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zajęłam się dopingiem mojej drużyny.

Anna Cygańska-Zapadka  ||  [email protected]