Koń jaki jest, każdy widzi. Cztery nogi, grzbiet, ogon, grzywa i głowa. Oczywista oczywistość, rzec można. Jednak wiedzieć, jak zwierzę wygląda, to nie to samo, co je znać. Podobnie jest z futbolem amerykańskim.

Rumaka trzeba pogładzić po sierści, posłuchać jak w chrapach drga mu powietrze, spojrzeć w jego dumne oczy, poczuć potęgę w napiętych do skoku mięśniach. Dopiero wtedy rozumie się fenomen konia. Analogicznie jest z futbolem amerykańskim – nie wystarczy zobaczyć mecz w telewizji czy przeczytać relację w Internecie. Żeby zrozumieć, trzeba empirycznego doświadczenia na trybunach. Najlepiej całą rodziną. Koszt niewielki albo zerowy nawet, a wrażenia, jak to w kultowej swego czasu reklamie mawiano – bezcenne.

Zacznijmy od dziecka. Organizatorzy meczu futbolu amerykańskiego mają pełną świadomość, że to właśnie ono rządzi w rodzinie. Nie wierzycie? A kto ustala, na jaki film i o której godzinie idziecie do kina? Pod czyim kątem planujecie wakacje? Czyje upodobania kulinarne brane są pod uwagę na pierwszym miejscu? Ha! Zatem wszystko jasne. Uczciwie rzecz ujmując, przeciętny dziewięciolatek skupi się na meczu łącznie pewnie około trzydziestu minut, więc, aby łaskawie pozwolił rodzicom na pozostanie na stadionie, trzeba mu zorganizować alternatywną rozrywkę. Zapewnienie młodemu (i wymagającemu) człowiekowi atrakcyjnej godziny generalnie nie jest łatwe. Jednak który chłopiec oprze się rywalizacji w opancerzeniu zawodnika sumo na dmuchanym ringu albo wspinaczce na ścianki gigantycznego zamku? Potem czeka opcja malowania wymyślnych wzorów na możliwie wszystkich odkrytych elementach ciała. Tu uwaga – pojawia się ryzyko, że trudno będzie rozpoznać naszego Bartusia pośród ośmiu innych spider-manów. Po wyczerpującej zabawie delikwent może przekąsić amerykański hot dog, pochrupać popcorn i oczywiście wziąć udział w konkursie ujawniającym potencjał futbolowy naszej pociechy. Ubaw po pachy i co najważniejsze dla rodzica – wszystko w kulturalnej, bezpiecznej atmosferze pod opiekuńczym okiem organizatora.
A w tym czasie…

Mężczyzna alias tata ma przed sobą cztery kwarty soczystego, ociekającego testosteronem sportu. Spędzi je pomiędzy chłodną logiką i taktyką z jednej strony, a gorącą rywalizacją pełną efektownych bloków, zderzeń i imponujących podań z drugiej. Klasyczny model faceta, nastawionego na szybką i zwrotną akcję czuje się jak podczas dobrego filmu sensacyjnego. Jest cel (pole punktowe), do którego za wszelką cenę trzeba dostarczyć cenną przesyłkę (znaczy piłkę). Ci dobrzy (drużyna, której kibicuje) muszą stawić czoła podstępnym i twardym przeciwnikom, którzy nie zawahają się przed niczym. Będzie pot, krew i może nawet łzy. Chociaż czasem w ferworze walki może zginąć z oczu piłka, i tak nie ma to większego znaczenia. Da się ją zlokalizować po precyzyjnych wskazówkach komentatora i dynamicznie przesuwającej się na boisku fali zawodników. A najlepsze w tym sportowym filmie jest to, że na pewno ktoś tę rywalizację wygra – wyniku 0:0 nie będzie! I nawet fakt, że obok w zupełnie innych barwach klubowych siedzi gość postury Pudzianowskiego, nie wzbudza paniki. Dlaczego? Prosta sprawa – na meczu futbolu amerykańskiego nie dostanie się fragmentem krzesełka czy butelką. Oglądającemu takie widowisko sportowe aż chce się zaśpiewać za Andrzejem Grabowskim „ja wam mówię: jest dobrze, ale nie najgorzej jest!”. Nie ma jednak rzeczy idealnych. Istnieje ryzyko, że nasz kibic-mężczyzna, obok hedonistycznych doznań może przeżyć także lekką frustrację, ukradkiem porównując swoje gabaryty z wymiarami zawodników na boisku. Poziom irytacji może nieco wzrosnąć, gdy przyłapie żonę na tej samej analizie… Aby zrekompensować te mniej przyjemne odczucia i zrewanżować się tym samym życiowej partnerce, mężczyzna ma w przerwie meczu okazję ostentacyjnie i z głośną aprobatą komentować występ cheerleaderek. Piękne, gibkie, wysportowane kobiece ciała w eksponujących walory natury strojach wykonują niemalże ekwilibrystyczne pokazy, przejmując na piętnaście minut władzę na boisku (i głowach męskiej części obserwatorów). I znowu nie najgorzej jest! A w tym czasie…

Kobieta alias mama – jeśli podziela pasję sportową męża, przeżywa te same emocje co on. Może z pominięciem uczucia zazdrości na widok muskularnej budowy zawodników. Jeżeli jednak pojawiła się na meczu bardziej jako towarzyszka niż fanka sportu, ma przed sobą cztery kwarty soczystego, ociekającego testosteronem… pokazu prawdziwych herosów. Może swobodnie nacieszyć oko i artykułować swój podziw bez obaw, że partner życiowy będzie zazdrosny. Ma przecież alibi doskonałe – w końcu ona też jest kibicem, i jej niepodważalnym prawem, ba! obowiązkiem, jest dopingowanie zawodników. Dodatkowo w pakiecie kobieta otrzymuje tajemną broń, która może zmienić jej dotychczasowego (statystycznie zbyt udomowionego) partnera w orła, sokoła, herosa! Mężczyzna bowiem, który z pewnością zauważył euforię ukochanej, nie będzie miał wyjścia: od poniedziałku zapisze się na zajęcia na siłowni bądź zgłosi na rekrutację do lokalnego klubu futbolu amerykańskiego. Przecież lepiej dmuchać na zimne.

Krótko mówiąc – mecz futbolu amerykańskiego to doskonałe rozwiązanie na weekendowe, rodzinne spędzanie czasu. Po około dwóch godzinach statystyczna familia wychodzi z pakietem niezapomnianych doznań dziecko wybawione i najedzone, tata usatysfakcjonowany zarówno sportowo, jak i estetycznie, oraz mama, która poza wspomnianymi wcześniej wrażeniami w najbliższej przyszłości cieszyć się będzie osobistym futbolistą w domu. Ja Wam mówię – dobrze jest!

Anna Cygańska-Zapadka
[email protected]